Spektakl "Dzieci z dworca ZOO" to impresja na temat najważniejszych wątków poruszonych w książce i filmie. Taniec współczesny jako środek wyrazu jest w stanie spojrzeć na tę opowieść z innej strony i pokazać to, co do tej pory być może umknęło uwadze odbiorców.
Lena Urzendowsky - profil osoby w bazie Filmweb.pl. Filmografia, nagrody, biografia, wiadomości, ciekawostki.
My, dzieci z dworca Zoo. Christiane F. - Wir Kinder vom Bahnhof Zoo. 1981. 7,3 46 249 ocen. Strona główna filmu . Podstawowe informacje. Pełna obsada (40) Opisy (4)
8 - recenzja - "my, dzieci z dworca zoo" jak byłam jeszcze w gimnazjum to koleżanka bardzo zachwycała się tą książką. dopiero po siedmiu latach zdobyłam się na przeczytanie jej, ale myślę że to nawet dobrze, bo nie wiem czy wtedy tak by mnie uderzyła, swoją prawdziwością, jak teraz.
„Wszechmocni w sieci” to trzeci, po „My, dzieci z dworca ZOO” i „Dopalacze. Siedem stopni donikąd”, misyjny spektakl Teatru Kamienica, zrealizowany z myślą o młodzieży. Sztuka porusza bardzo aktualny problem przemocy w cyberprzestrzeni i pokazuje konsekwencje, o których powinno się mówić głośno. Bardzo głośno.
A w 1981 r. wyszła ekranizacja "My, dzieci z dworca Zoo", która również do dzisiaj jest chętnie oglądana przez osoby zafascynowane życiem Christine. Ona sama weszła do świata VIP-ów
dZQ5XB. Ogółem film był do przeżycia, osobiście oceniłam go na 'dobry'. Jednak to zakończenie było takie nagłe, niespodziewane, że szok. Ominęli naprawdę baardzo dużo, czas tracili za bardzo na pokazywanie miasta, na początku jazdę pociągiem i pokazywaniem właściwie otoczenia i sam koncert Dawida Bowie. Ile scen by zdążyli więcej ująć? Naprawdę sporo rzeczy zostało ominiętych - choćby odwyk w dobrani całkiem dobrze. Główna bohaterka była podobna do samej Christiane; była bardzo szczupła, tak jak i ona i ogólnie można było ją przeżyć. Osobiście ją nawet polubiłam. ;).. no jak to każdy film, no cóż - musieli trochę ominąć, bo książka jest spora, a wszystkiego na pewno by w 2-godzinnym filmie nie jak Wy sądzicie?
Dzieci z dworca Zoo to moja ulubiona książka z dzieciństwa. Ja wiem, ze to o heroinie, ale nic nie poradzę – od zawsze byłem dziwakiem. Gdy tylko pewny kanał polskiej telewizji puścił film – momentalnie zakochałem się i w tej wersji. Tak samo silnie serce zabiło mi na początku tego roku, gdy na ulicy zauważyłem plakaty sztuki teatralnej, pomyślałem sobie – to się musi udać. Cóż. Nie udało się. Moja wielka miłość nakazywała mi użyć słowa „profanacja”, chociaż przemyślałem swoje odczucia przez kilka dni i postanowiłem ugryźć sprawę trochę delikatniej. „Dzieci” to nie sztuka, to przedstawienie dla szkół. Tak dokładnie, budowa spektaklu jest przemyślana tak, aby przynajmniej teoretycznie uchronić młode dusze przed zażywaniem narkotyków. Na samym początku Emilian Kamiński tłumaczy, skąd pomysł wystawiania właśnie tego, później mamy główne „szoł”, aby na końcu móc porozmawiać z psychologiem Monaru. Wszystko to bardzo ładnie wygląda i raczej przemawia do młodego widza. To całkiem dobre posunięcie. Natomiast samo przeniesienie, w moim odczuciu, wybitnej książki na deski teatru, to próba nieudana. Brak jakichkolwiek dekoracji, tylko ściany. Co prawda ich przeźroczystość pozwala na dużą plastyczność ich wykorzystania, aczkolwiek jest to za mało, aby móc jakoś poważniej się tym ekscytować. Aktorów jest piątka, są to Magdalena Nieć, Gracja Niedźwiedź, Katarzyna Ptasińska, Marcel Sabat, Adam Serowaniec i niestety chociaż robią co mogą, do mnie również to nie trafia. Pominę na początek fakt, że nie tylko nie są podobni do książkowych oryginałów, to są wręcz „odwrotni”, szczególnie dwie główne bohaterki, które powinny się zamienić rolami. Ale problem tego typu znika już po kilku minutach, gdy okazuje się, że nie mają stałych ról, a odgrywają wszystkie ważniejsze postacie które powinny się pojawić. I to obojętnie której są płci. Po prostu grają to, co akurat trzeba. Niestety zbyt często wygląda to na improwizację. Dialogi to oczywiście zdanie po zdaniu wyrwane z książki i tak być powinno. Teoretycznie nikt nie odchodzi od tekstu i wszystko wygląda nawet sensownie. Teoretycznie, ponieważ wizja reżysera nie pozwoliła aby było za pięknie. Otóż w samym środku przedstawienia, jedna z aktorek rezygnuje z dalszej gry i schodzi ze sceny, a dokładniej ogłasza, że ona to pierdoli i dopiero wtedy schodzi. Reszta ekipy albo stara się pobiec za nią, albo przepraszać za to publiczność, podpytując jednocześnie jak się podoba przedstawienie. Kompletnie nie jestem w stanie zrozumieć przekazu zawartego w tej akcji. Drugim zgrzytem jest zakończenie przedstawienia, na oko, tak ze 100 stron przed końcem powieści. Czyli nikt nie umiera, wszyscy są szczęśliwi. Pole do dowolnej interpretacji, że być może wszystko dobrze się skończyło? Nie sądziłem, że można dać pole do gdybynia, gdy robi się przedstawienie o heroinie, skierowane do gimnazjalistów. Spoiler alert, zażywają herę a potem wszyscy umierają. Tak to zostało napisane. No i? Pokażmy dzieciom, że a nuż kończy się to dobrze. W końcu z ćpunami różnie bywa? Widać, że mało kto kupił to rozwiązanie, ponieważ mało kto zorientował się, aby zacząć klaskać na koniec. Muzycznie, imprezowe techno jest świetne, dubstep też daje radę i do imprez opisywanych przez aktorów nie można się przyczepić. Można za to przyczepić się do ewentualnych dźwięków otoczenia podczas spektaklu, które są za głośne i zdecydowanie zagłuszają i tak dość cichych aktorów. Naprawdę zastanawiałem się bardzo długo jak to opisać, ale nie da się inaczej. „Dzieci z dworca zoo” to 55 minut (!) streszczenia książki, w dodatku przerwanej w połowie. Zagranej może i dobrze, ale źle wyreżyserowanej, nieskładnej, broń boże nie nudnej, ale jednak wcale nie zajmującej. Myślę, że sprawa jest względnie prosta. Licea i gimnazja na to pójdą, a Ty, jeśli myslałeś/aś, że to sztuka pełna dekoracji i z rzeczywistymi dialogami, która potrwa dwie godziny – niestety nie idź. Rozmawiałem z kilkoma „dorosłymi” osobami, o ich odczuciach i w większości były zgodne ze mną. Teatr Kamienica zaprasza. Kolejne spektakle: 23 maja 18:00, 04 czerwca 18:00, 09 czerwca 10:00, 11 czerwca 10:00, 12 czerwca 10:00, 24 czerwca 18:00 rz. I-VIII 45 zł/szt. rz. IX-XVIII 38 zł/szt. wejściówki 20 zł/szt.
My, dzieci z dworca Zoo - Christiane F. - recenzja Christiane F. właściwie Vera Christiane Felscherinow, bohaterka biograficznej książki i filmu ,,My, dzieci z dworca Zoo”, które opisują jej zmagania z różnymi formami uzależnień narkotykowych. Młoda Christiane przeprowadza się do Berlina, wielkiego miasta, w którym poznaje jak wspaniałe może być życie nastolatki. Wieczne zabawy w towarzystwie narkotyków wydają się tylko błahostką. Przecież w każdej chwili można przestać. Gwoździem do trumny staje się moment spróbowania heroiny. Od tego momentu wszystko zaczyna się sypać. Christiane zmuszona jest do prostytucji, aby jakoś zarobić na kolejną działkę. Znajomi zaczynają się wykruszać, jako najmłodsze ofiary heroiny w Berlinie. Jednak dla niej nie ma ratunku, nawet własna matka spisała ją na straty. Czy Christiane podejmie próbę wyjścia z nałogu? A czy ważniejsze, zakończy się ona powodzeniem? Wstrząsająca historia młodej dziewczyny, która w bardzo krótkim czasie zniszczyła sobie życie. Książka jest uzależniająca, akcji jest aż nadto. Polski ,,Pamiętnik Narkomanki” to przy tym lekka lektura do poduszki. Tenshi, lat 17 Książka wydana przez Wydawnictwo Iskry
0,0 Odcinek 2021 56m. Christiane wyjeżdża z Berlina, aby spędzić lato na farmie swoich dziadków. Tymczasem Stella i Babsi porzucają swoje dysfunkcyjne rodziny i zawierają podejrzaną umowę ze starszym mężczyzną w zamian za schronienie.
Jeżeli młode osoby poszukują serialowych historii, z których bohaterami mogliby się utożsamić, a na podstawie ich losów poznać kilka tajemnic dotyczących trudów życia, to na pewno nie powinny sięgać po najnowszą wersję My, dzieci z dworca Zoo. Podobne wpisy Zanim przejdę do zrecenzowania serialu, muszę wyznaczyć sobie pole działania: jako że nie wiążą mnie żadne sentymentalne zaszłości z książką, na podstawie której zrealizowano ośmioodcinkową produkcję, zaś w późniejszym terminie odniosę się do filmu zrealizowanego w 1981 roku, w niniejszym tekście pochylę się tylko nad serialem. Nie będzie porównań, poszukiwania podobieństw oraz różnic między tymi trzema tekstami kultury. Traktuję serial jako samoistne dzieło oderwane od korzeni, zwłaszcza że twórcy poprzez wykorzystanie konkretnej estetyki ewidentnie wpisują się w zupełnie inny nurt, stylistykę oraz tematykę aniżeli literacki pierwowzór. Skoro My, dzieci z dworca Zoo roku 2021 miało być nowoczesną reinterpretacją pewnych wątków podjętych lata temu, tak też zostaną potraktowane – jako całkowicie nowa historia. Niemiecka propozycja od samego początku zaskakuje. Losy szóstki przyjaciół pochodzących z różnych klas społecznych zostają zaprezentowane w chaotyczny sposób, obraz jest nasycony wyrazistymi barwami, a na dodatek w kluczowych momentach twórcy podrzucają nowoczesne piosenki niczym emocjonalne pomosty między dzieciakami z lat 70. XX wieku a współczesnymi widzami. Ma być dynamicznie i z rozmachem, a po czasie okazuje się, że jest bardzo wtórnie – podobną estetykę do bólu eksploatują produkcje ze stajni Netfliksa i HBO. Na papierze podejmowana przez Niemców tematyka jest kontrowersyjna: oto nieletnie osoby w pogoni za hedonistycznymi uciechami oddają się w ramiona narkotycznego nałogu, a że w pewnym momencie brakuje im pieniędzy na kolejne działki i nałóg nie pozwala o sobie zapomnieć, wychodzą na ulice, by sprzedawać swe ciała starszym mężczyznom. Najpierw używki służą im do ucieczki przed berlińską szarzyzną, apodyktycznymi rodzicami, nudną szkołą i brakiem zawodowych perspektyw, lecz później stają się paliwem, bez którego nie są w stanie w jakikolwiek sposób funkcjonować. Oczywiście najwięcej czasu scenarzyści poświęcają Christiane (Jana McKinnon), jej poszukiwaniom miłości, radzeniu sobie z zachodzącym rozłamem między matką a ojcem, wreszcie – przekształcaniu się z cichej dziewczyny z odważnie ubierającą się nastolatkę. Reszta przyjaciół wypada już mniej interesująco, twórcy nie za bardzo angażują się we wnikliwsze przedstawienie ich psychologii oraz motywacji. Na uwagę zasługuje jedynie Stella (Lena Urzendowsky) z powodów, o których napiszę pod koniec tekstu. Na razie pozostaje stwierdzić, że różnice między bohaterami rzadko są wyczuwalne, mimo że wspomina się o odmiennym pochodzeniu i podejściu do rzeczywistości. Seanse kolejnych odcinków My, dzieci z dworca Zoo wywołują, zapewne niezamierzone, poczucie dysonansu, którego nie sposób się pozbyć aż do ostatniej minuty serii. Oto scenarzyści serwują koktajl z widowiskowych imprez, które niby mają świadczyć o eskapistycznej ucieczce przed dorosłością. Pokazują efekty zażywania narkotyków, jednak nigdy nie robią tego dosłownie, jak gdyby pewne obrazy mogłyby wywołać kontrowersje. Z jednej strony mówi się o prostytucji nieletnich, ale prawie nigdy jej nie pokazuje, serial zresztą prawie w ogóle jest pozbawiony scen seksu, ale w innych aspektach bohaterowie są traktowani niczym dorośli. Nastolatki palą przy rodzicach i na ulicy papierosy, ubierają się wyzywająco również do szkoły, a dorośli nigdy nie kierują z tego powodu pod ich adresem żadnych uwag. Wprawdzie nigdy nie żyłem w Berlinie, zwłaszcza ponad 40 lat temu, ale żyłem w Warszawie na początku XXI wieku i wiem, że wtedy takie zachowania byłyby od razu napiętnowane przez starszych. Młodzi ukrywali się, gdzie mogli, z paleniem papierosów, tymczasem bohaterowie niemieckiej produkcji bez problemu przechadzają się po Berlinie, nie tylko na tytułowym dworcu, ba, nawet wydmuchują dym w twarz rodzicom, a oni nie widzą w tym nic złego. Nie byłoby problemu, gdyby tylko w wyżej wymienionym aspekcie powstawał zgrzyt. Sęk w tym, że scenarzyści w wielu momentach lekkomyślnie podchodzą do zasad prawdopodobieństwa w świecie przedstawionym. Bohaterowie są biedni, ale mają ciuchy niczym z reklam odzieżowych sieciówek. Buntują się, ale nie zawsze do końca wiadomo przeciwko czemu. Mam wrażenie, że My, dzieci z dworca Zoo to pluszowo-rebeliancka opowieść doby Instagrama, kiedy to opowiadanie o wszelkiego rodzaju patologiach jest na porządku dziennym, ale nie można zbyt wiele pokazać, żeby broń Boże nikogo nie urazić. Oglądanie ma sprawiać przyjemność, choćby perwersyjną, a nie być ością w gardle wprawiającą w zły nastrój. Niemiecki serial nie jest żadną aberracją ani awangardą, lecz znakomicie wpisuje się w mainstreamowy trend przyciągania widzów do seansu kontrowersyjnymi tematami przy jednoczesnym ukazywaniu ich w sposób delikatny, by nie siać zgorszenia. Efektem tego jest stworzenie obrazu kolorowego, atrakcyjnego pod względem wizualnym, dla którego nie ma przeciwwagi w postaci drastycznego ostrzeżenia przed konsekwencjami sięgania po narkotyki. Tak na marginesie, najlepiej to zresztą widać przy okazji omówienia sposobu wykorzystania nazwiska Davida Bowiego w tej produkcji. O ile dla pewnego pokolenia Bowie był zaczynem buntu wobec mieszczańskiego stylu życia, o tyle w serialu z XXI wieku jego nazwisko jest tylko wypłowiałym emblematem, wytrychem, z którego nic nie wynika, bowiem w scenie wycieczki na jego koncert muzyka już w ogóle się nie liczy, a na plan pierwszy wysuwa się dynamicznie i atrakcyjnie zmontowana ucieczka bohaterów przed ochroną. Za wyjątkiem jednego epizodu scenarzyści w dość komicznie obrzydliwy sposób puentują rozwijane wątki, zwłaszcza w kontekście losów wspomnianej wcześniej Stelli. Oto najpierw wykorzystywana przez wąsatego właściciela sklepu zoologicznego dziewczyna trafia na ulicę, gdzie prostytuuje się za małe pieniądze, aż w końcu trafia do więzienia. Tam staje się feministką, dowiaduje się, dlaczego proletariat jest klasą uciskaną, po czym zostaje neoliberalną burdelmamą czerpiącą zyski z nierządu innych nieletnich. Sam rozwój bohaterki nie śmieszy, bardziej fakt, że twórcy w żaden sposób tego nie komentują, nie opatrują niezbędnym przypisem, lecz pozostawiają widzowi do oceny, co niby jest dobrym posunięciem, lecz w kontekście wykorzystywanej przez nich estetyki kolorowego anarcho-blichtru – niezwykle ryzykownym i niepotrzebnym. Zamiast syfu jest plusz, zamiast pesymizmu – smutaśna komercja. Scenarzyści My, dzieci z dworca Zoo podążają po linii najmniejszego oporu, serwując przygnębiające tematy w atrakcyjny sposób, ale w tego typu zwierciadle obecnie młoda osoba nie ma prawa się w jakikolwiek sposób przejrzeć. Skoro zabrakło próby zrozumienia, dlaczego bohaterowie zdecydowali się na ucieczkę przed codziennością, to na ekranie pozostały jedynie imprezki i narkotyki. Bo wykorzystywanie seksualne, tak ważne w kontekście fabuły, zostało wyrugowane na margines, byle tylko nie zafundować nikomu bolesnych wspomnień z seansu.
recenzja filmu dzieci z dworca zoo